Wojciech Kamiński: Defensywna Legia z nutką szaleństwa
fot. LegiaKosz

,

Lista aktualności

Wojciech Kamiński: Defensywna Legia z nutką szaleństwa

- Często ludzie, którzy nas oceniają, nigdy nie byli na tym miejscu, to znaczy: nie budowali zespołów, nie wybierali zawodników i ich nie prowadzili. Nie zdają sobie sprawy, z czym my - trenerzy - mierzymy się każdego dnia. To nie jest Football Manager. Dochodzą kwestie zdrowotne, rodzinne, personalne. Musimy to brać pod uwagę np. podczas budowania taktyki meczowej - mówi Wojciech Kamiński, trener Legii Warszawa.

 

,

Karol Wasiek: Po poprzednim sezonie pojawiło się sporo krytycznych opinii pod pana adresem po zajęciu 4. miejsca w rozgrywkach. Czy mocno pan to odczuł?

Wojciech Kamiński, trener Legii Warszawa: Na pewno, bo oczekiwania - względem naszego zespołu - były dużo większe niż końcowy wynik. Choć z drugiej strony ktoś może powiedzieć, że byliśmy w "czwórce", mimo że początek sezonu na to nie wskazywał. Nie będę jednak ukrywał, że sam - w kontekście ostatniego sezonu - miałem dużo większe oczekiwania. Jest kilka powodów, dlaczego nie udało się tego zrealizować.

Czy wnioski zostały wyciągnięte?

- Tak. Ja osobiście je wyciągnąłem i wiem, gdzie popełniłem błędy. Mam nadzieję, że po raz drugi ich nie popełnię.

Czy błędy zaczęły się już w momencie konstruowania składu?

- Zdecydowanie. Cały problem naszego zespołu zaczął się w momencie jego budowy. Należy pamiętać, że w życie wszedł przepis o jednym Polaku na parkiecie, co nieco zmieniło naszą koncepcję działania. Trzeba było pozmieniać akcenty w drużynie. Choć z perspektywy czasu uważam, że za bardzo skupiliśmy się na Polakach jako priorytetach, a za mało myśleliśmy o jakości zespołu. Za dużo środków przeznaczyliśmy na graczy krajowych. Później ucierpiała na tym cała drużyna.

Chciałbym porozmawiać o tym Polaku, o którym było bardzo głośno przez cały sezon. To Geoffrey Groselle. Mam takie wrażenie, że obie strony męczyły się ze sobą w trakcie trwania rozgrywek. Dobrze to odczytuję?

- Do Geoffa - jako człowieka - nie mam żadnych zastrzeżeń. To człowiek, który każdego dnia przychodził do pracy, starał się, chciał, trenował, był zaangażowany. Nie jestem za to w stanie wytłumaczyć, co się stało, że nagle coś u niego przeskoczyło i to kompletnie nie zagrało, nie zaiskrzyło w Legii. Natomiast mam nadzieję, że znajdzie swoje miejsce w koszykówce i odbuduje swoją pozycję. Mogę powiedzieć, że w Legii jedna rzecz - w kontekście Geoffa - była kluczowa.

Jaka?

- Ludzie, których dobraliśmy do stworzonego wcześniej polskiego zestawu, nie byli dobrymi obrońcami. To się tyczy m. in. obrony na pick&rollach. Do Geoffa pasowali po prostu innego typu zawodnicy. On był bardziej pasował do obecnego zestawu - m. in. z Marcelem Ponitką, z którym grał w Zielonej Górze. Z nim Geoff mógłby grać swój ulubiony sposób obrony pick&rolla. My niestety - rok temu - nie mieliśmy takich ludzi. Cierpieliśmy. To mocno odbijało się na naszej grze.

Jak było z rzutami wolnymi Geoffa Groselle'a? To pan kazał mu rzucać o "deskę"?

- Tak. Wiem, że ludzie dużo o tym mówili, ale proszę zobaczyć, że ten temat dalej istnieje. Problem nie zniknął w Zielonej Górze. To już trzeci sezon, gdy Geoff się z tym zmaga. We Włoszech też były kłopoty. W pewnym momencie uznałem, że czas coś zmienić i kazałem mu rzucać wolne o tablicę. Wydaje mi się, że łatwiej wcelować w ten kwadrat namalowany na tablicy, a nawet jak się w niego nie trafi, to jest większa szansa na zbiórkę. Geoff miał wcześniej duże rozbieżności. Raz rzucał za krótko, raz za daleko. Dużo o tym myślał, analizował. A wiemy przecież, że koszykówka to gra, gdzie głowa odgrywa bardzo dużą rolę. Jak ktoś sobie z tym nie radzi, to później niestety pojawiają się problemy na boisku.

Geoff pod koniec pobytu w Legii udzielił mocnego wywiadu, w którym powiedział, że nie do końca pasował do systemu przez pana preferowanego. Przejął się pan tym czy machnął na to ręką?

- Słyszałem o tym, ale nie odebrałem tego w negatywny sposób. Rozumiem frustrację. Ktoś przychodzi, dostaje duże pieniądze, chce pokazać się w jak najlepszy sposób, a nie wychodzi. Nam - trenerom - też zależało na tym, by on pokazał się z jak najlepszej strony. Na początku sezonu graliśmy bardzo dużo pod niego, ale to nie wychodziło. Brakowało przełożenia na wyniki, a inni gracze zaczęli dostrzegać, że nie ma z tego korzyści. Przesunęliśmy akcenty. Poszliśmy w inny układ ofensywny i mieliśmy z tego więcej korzyści.

Jaka jest obecna Legia Warszawa?

- Jest dużo bardziej defensywna, choć nie wszystko nam jeszcze wychodzi. Gramy w ogóle inny typ obrony niż to miało miejsce w ostatnich sezonach. Uważam, że to jest Legia defensywna z nutką szaleństwa. Atak - jeżeli będziemy cierpliwie pracowali - można wypracować różnymi schematami, można też poprawić pewne nawyki i zrozumienie między samymi zawodnikami. A obrony, jeśli ktoś nie lubi bronić, trudno nauczyć. Przekonaliśmy się o tym w zeszłym sezonie. Teraz jest inaczej. Mamy zespół, który lubi bronić, i na tym chcemy budować swój kapitał.

Czy w tych czasach coraz trudniej zawodników namówić, przekonać do gry w obronie?

- Tak! Teraz wszyscy patrzą na "cyferki" i statystyki. Choć nie można popadać w skrajności i mówić: tylko defensywa! To też nie zagra. Zapomnijmy o meczach z wynikami 52:49. Te czasy już nie wrócą. Choć uważam, że na obronie trzeba wszystko budować. Tak grają czołowe drużyny na Starym Kontynencie.

Czy pan jeszcze zwraca uwagę na to, co piszą o panu, pańskich wyborach i decyzjach? Czy człowiek z takim doświadczeniem w tej branży kompletnie się tym nie zajmuje?

- Idę swoją drogą. Nie patrzę, nie czytam, nie komentuję. Każdy ma prawo do własnej opinii. Ja też mam swoją opinię na temat różnych ludzi, ale drugą stroną medalu jest wyrażanie tego w sposób publiczny. Staram się być wstrzemięźliwy w tych sprawach. Jeśli ktoś z kolei ma ochotę się wyżyć na mój temat, to mi to nie przeszkadza. Tak jest teraz świat skonstruowany, że ludzie w sieci są dużo odważniejsi i lubią krytykować i narzekać. Nie przejmuję się tym w ogóle. Robię swoją pracę najlepiej jak umiem. To jest dla mnie najważniejsze.

Ponad 20-letni pobyt w ekstraklasie to ogromne doświadczenie pod kątem pracy w roli trenera, wyboru zawodników, rozwijaniu też tych graczy. Pewne rzeczy przez lata się zmieniły. Kiedyś na pewno dużo więcej rzeczy wykonywałem sam, teraz mogę liczyć na fachową pomoc moich asystentów. I tutaj dochodzę do tego wątku, o którym mówiliśmy wcześniej. Często ludzie, którzy nas oceniają, nigdy nie byli na tym miejscu, to znaczy: nie budowali zespołów, nie wybierali zawodników i ich nie prowadzili. Nie zdają sobie sprawy, z czym my - trenerzy - mierzymy się każdego dnia. To nie jest Football Manager. Dochodzą kwestie zdrowotne, rodzinne, personalne. Musimy to brać pod uwagę np. podczas budowania taktyki meczowej.

Pan kiedyś... znacznie ostrzej reagował na wydarzenia boiskowe.

- Wiem, że ludzie mówią, iż teraz reaguję znacznie łagodniej. Niektórzy nawet zarzucają mi, że nie żyję meczami już tak mocno, że za spokojnie czasami siedzę na ławce. To wynika z tego, że poznałem koszykówkę i wiem, że to co było kiedyś, nie do końca jest teraz akceptowalne. Czasy się mocno zmieniły. Do zawodników trzeba podchodzić w inny sposób. Czasami chciałbym mocniej wyskoczyć i przekazać swoje uwagi do jednego czy drugiego gracza, ale często się hamuje i powstrzymuje od tego typu sytuacji, które miały miejsce jeszcze 3-4 lata temu. Choć mnie czasami ponosi na odprawach wideo, ale tam jesteśmy zamknięci (śmiech).

Czy jest pan zdania, że koszykarscy furiaci nie mają już racji bytu?

- Myślę, że tak. Powtórzę jeszcze raz to co mówiłem: czasy się mocno zmieniły. Kiedyś, tak z 20 lat temu takie zachowania, gdy trener szalał przy ławce, łapał się za głowę, klękał, były akceptowalne, na porządku dziennym. To że ktoś będzie głośniej krzyczał lub wyrywał włosy z głosy wcale nie sprawi, że zawodnicy będą lepiej realizowali plan meczowy. Przekaz powinien być spokojniejszy i merytoryczny, przypominający o naszych założeniach. Choć to nie zawsze jest takie łatwe...