Rozmowy M. Ceglińskiego: Adam Wójcik
fot. Krzysztof Ziółkowski

,

Lista aktualności

Rozmowy M. Ceglińskiego: Adam Wójcik

- Ja już swoje zrobiłem. Nie muszę się bawić w kolejne odliczanki. Dograłem sezon do końca. Awansowaliśmy do play-off, gdzie jeszcze napsuliśmy krwi Treflowi. Dziś mogę powiedzieć, że już nie będę biegał po polskich parkietach - mówi Adam Wójcik w rozmowie z Markiem Ceglińskim.

,

Marek Cegliński: Co panu dała koszykówka?

Adam Wójcik: Na pewno mnóstwo znajomych, wiele wspaniałych wrażeń. Także rodzinę. Doświadczenia. Myślę też, że ukształtowała mój charakter, nauczyła cierpliwości. Przyniosła satysfakcję, że udało mi się zrealizować wiele ze swoich postanowień. Nawet tych podejmowanych na przekór innym, żeby udowodnić, że jednak wyjdzie na moje.

Jakie to były sytuacje?

- Nie powiem, ale osoby, których to dotyczy i które tę rozmowę przeczytają, będą wiedziały, co mam na myśli.

Definitywnie zakończył pan karierę. Nie kusiło kolejne osiągnięcie?  Do nieoficjalnego rekordu 10182 punktów Eugeniusza Kijewskiego brakuje tylko 95. Ot, kilka spotkań w nowym sezonie.

- Ktoś nawet wyliczył, że mógłbym to zrobić już w tym dla Śląska zakończonym, gdybym zdobywał po 12 punktów w meczu. Nie, ja już swoje zrobiłem. Nie muszę się bawić w kolejne odliczanki. Dograłem sezon do końca. Awansowaliśmy do play-off, gdzie jeszcze napsuliśmy krwi Treflowi. Dziś mogę powiedzieć, że już nie będę biegał po polskich parkietach.

Jak pan widzi swoją przyszłość?

- Na pewno przez kilka miesięcy będę odpoczywał. Odetchnę sobie trochę, oczyszczę głowę. A potem? Wydaje mi się, że najlepiej dla mnie byłoby zostać przy sporcie. Zobaczymy. Mówię nie od dziś, że chciałbym pracować z zawodnikami i przekazywać im swoje umiejętności i doświadczenie, które zdobyłem na polskich i europejskich parkietach. Mam nadzieję, że tak będzie.

Czyli wchodzi w grę rola trenera? Są przykłady wybitnych zawodników, którzy potem równie dobre rzeczy robili jako szkoleniowcy, jak choćby Mieczysław Łopatka czy Eugeniusz Kijewski.

- Tak, ale w tym momencie muszę powiedzieć, że do wszystkiego trzeba dochodzić krok po kroku. Bo grać a trenować zespół to zupełnie co innego. Trzeba się naprawdę przygotować do nowej roli. Nie można z dnia na dzień zamienić jednej na drugą. Takie przestawienie się wymaga czasu.

Niektórzy już w trakcie zawodniczej kariery przymierzają się do funkcji trenera. Pan raczej tego nie robił.

- Wyznaję zasadę, że należy się skupiać na jednym celu i w danej sytuacji wykonywać swoje obowiązki z największą starannością, a nie rozdwajać się, robiąc kilka rzeczy na raz.  W koszykówce taka postawa nie przekłada się na dobre wyniki.

Mówi pan, że koszykówka dała panu rodzinę...

- Tak, bo dzięki niej pewnej soboty w Stalowej Woli poznałem moją żonę. W 1990 roku przyjechaliśmy tam na ligowy mecz ze Stalą. Przed spotkaniem poszliśmy z kolegą na kawę i tam spotkałem Krystynę. Zapoznał mnie z nią mieszkający w Stalowej kolega z boiska, a dziś ligowy arbiter Maciej Kotulski, z którym graliśmy kiedyś w szerokiej kadrze Polski juniorów.

A jak pan znalazł koszykówkę?

- Przed telewizorem. To był mecz z Francją w eliminacjach mistrzostw Europy, który transmitowała telewizja. Obejrzałem go i pomyślałem, że fajnie byłoby znaleźć się kiedyś w takich okolicznościach, posłuchać hymnu narodowego z pozycji zawodnika na parkiecie. Wtedy jeszcze nie grałem w koszykówkę. Niedługo potem odkrył mnie dla tego sportu mój pierwszy trener Krzysztof Walonis. Miałem 14 lat, gdy zwrócił na mnie uwagę na zawodach międzyszkolnych i zaprosił na obóz zimowy. Przez dwa lata dwa razy w tygodniu dojeżdżałem na treningi z rodzinnej Oławy do Wrocławia. Potem przeniosłem się tam do szkoły średniej. Z trenerem Walonisem bardzo często miałem też zajęcia indywidualne. Pamiętam, że odbywały się o 6 rano, jeszcze przed lekcjami. Nie było łatwo. Po szkole wracałem i trenowałem z zespołem.

Czy teraz jeszcze ktoś tak ćwiczy z młodymi? Pan zebrał potem piękne owoce tej pracy.  W polskiej ekstraklasie wywalczył 13 medali, w tym osiem złotych: z Mazowszanką Pruszków, cztery ze Śląskiem Wrocław i trzy z Prokomem Treflem Sopot. Także mistrzostwo Belgii ze Spirou Charleroi. Był pierwszym Polakiem, który zagrał w Eurolidze. Występował w tych prestiżowych rozgrywkach aż w pięciu różnych klubach. Z reprezentacją Polski cztery razy - w 1991, 1997, 2007 i 2009 roku - wystąpił w finałach mistrzostw Europy. Nie ma takiego drugiego. Jakie wydarzenia z tej bogatej kariery najbardziej pan zapamiętał?

- Na pewno zdobyte tytuły mistrza Polski. Bo one zawsze są efektem niesamowitej pracy. Nie tylko mojej, ale całego zespołu, nagrodą za wiele wyrzeczeń. Jeśli zdobywa się mistrzostwo, to realizuje się swoje marzenia. W końcu po to się trenuje i gra, żeby odnosić sukcesy.  Z satysfakcją wspominam również trzy cykle eliminacyjne zakończone awansem reprezentacji do mistrzostw Europy i siódme miejsca drużyny w Rzymie i Barcelonie. Każdy rok dla sportowca to nowe przeżycie, nowa radość i doświadczenie.

Jest radość, ale i są smutki. Jakie były pana najbardziej przykre chwile w karierze, momenty rozczarowania?

- Było ich trochę, ale na pewno mniej niż tych wspaniałych. Myślę, że nie ma sensu do tych przykrych chwil wracać. Wolę wspominać to, co było dobre niż to co złe.

W rozgrywanych w ubiegłym roku we Wrocławiu mistrzostwach Europy juniorów do lat 18, w których grała drużyna naszych srebrnych medalistów z mistrzostw świata U-17 w Hamburgu, był pan był blisko tych chłopców jako attaché polskiej reprezentacji. Jak pan ich postrzega?

- Mamy w tym roczniku kilku obiecujących zawodników, którzy mogą zrobić europejską karierę. Ale to zależy już tylko od nich samych. Od ich samodyscypliny, tego, w jakim kierunku pójdą, jak będą słuchać trenerów. Muszą całą swoją karierę podporządkować koszykówce. Są młodzi, utalentowani. Mają, jak to się mówi, papiery na granie. Ale mają po 19 lat i potrzebują, żeby ktoś ich poprowadził, dopóki nie staną się naprawdę wartościowymi graczami. Trzeba iść dobrym torem i starać się z niego nie zbaczać, bo ciężko potem wrócić na właściwą ścieżkę.

Czy polska koszykówka ma szanse nawiązać może nie do medalowych tradycji z lat 60., ale chociażby do czasów, kiedy reprezentacja plasowała się w europejskiej ósemce?

- Zawsze są szanse. Najważniejszą rzeczą jest ogranie zawodników na arenie międzynarodowej. Tymczasem u nas jedynym zespołem, regularnie uczestniczącym w takich rozgrywkach jest Asseco Prokom. Kluby mają problemy finansowe. Nie wszystkie stać na sprowadzenie lepszych zawodników. Także gra w europejskich pucharach wiąże się z kosztami, więc kluby oszczędzają, skupiając się na krajowej lidze. A przecież jeszcze nie tak dawno po kilka zespołów z Polski grało w rozgrywkach europejskich. Mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, że nasza koszykówka wróci do tamtych standardów.

W ostatnim ligowym sezonie rywalizował pan na parkiecie z synami swoich dawnych kolegów z boiska - Jakubem Parzeńskim i Jarosławem Zyskowskim juniorem, ale panu też w rodzinie szybko rosną następcy.

- I bardzo się z tego cieszę. Jaś i Szymek trenują koszykówkę w WKK Wrocław. Ja zaczynałem treningi, mając 14 lat i 173 wzrostu. Moi synowie w wieku 12 lat mierzą po 170 cm. Jest więc duże prawdopodobieństwo, że tatę przerosną lub będą tak wysocy jak on. Jeszcze rok temu uprawiali kilka różnych dyscyplin, ale teraz już definitywnie wybrali koszykówkę. Nawet mają własne ulubione zespoły NBA: Jaś chciałby grać w San Antonio Spurs, a Szymon w Boston Celtics. Podoba mi się to, bo mają także swoich ulubionych zawodników, na nich się wzorują i na treningach mogą próbować ich naśladować. Ja też tak robiłem.

Jak pokierowałby pan ich karierą w przyszłości? Która droga rozwoju jest lepsza - w klubach zagranicznych czy na miejscu, w kraju?

- Ciężko w tej chwili powiedzieć. Teraz właśnie zmieniają szkołę, idą do gimnazjum. I na tym się skupiamy. Chcemy, żeby się rozwijali, grając w koszykówkę. Myślę, że jak na razie idą w dobrym kierunku, więc po co cokolwiek zmieniać.

Wyjazd za granicę niekoniecznie musi być jedynym sposobem na karierę. Za jakim modelem pan się opowiada?

- Trzeba wyciągać wnioski z doświadczeń innych zawodników. Niektórzy wyjechali do Włoch, Niemiec czy do Stanów i tak naprawdę świata nie zawojowali. Wiadomo, że rozwijający się koszykarz musi odpowiednio trenować, ćwiczyć to, czego najbardziej mu potrzeba. Musi poznać ligę. Nie jest łatwo młodemu wejść do zespołu ekstraklasy, a tym bardziej w klubie zagranicznym. Wydaje mi się, że lepsza przyszłość rysuje się przed nim w kraju, we własnym środowisku. Byle trafił do dobrej drużyny i otrzymywał odpowiednią liczbę minut na parkiecie.

Jest pan uważany za zawodnika ułożonego, spokojnego, bezkonfliktowego. Miał pan w karierze jakieś momenty zdenerwowania?

- Każdy się denerwuje, jeśli coś idzie nie po jego myśli albo inaczej widzi pewne rzeczy. Bywają takie sytuacje. W zespole jest przecież dwunastu graczy, dwanaście różnych charakterów. Do tego dochodzi trener, który też ma swoje usposobienie i zwykle chce pokazać, że to on rządzi. Zdarzają się konflikty, ale niesnaski zawsze można wyjaśnić wewnątrz drużyny.

Pan miał takie doświadczenia w hiszpańskim zespole Unicaja Malaga, gdzie słynny trener Bożidar Maljković trzymał pana na ławce, próbował udowodnić, że nie potrafi pan grać w koszykówkę.

- Nie zawsze jest tak, jakby się chciało. Najwyraźniej nie odpowiadałem temu szkoleniowcowi. Próbował mi bardzo uprzykrzyć życie i zrobić wszystko, bym się źle czuł w zespole i wyjechał. Poszedłem nawet do prezesa, mówiąc że chciałbym odejść, że mam propozycję z innego klubu. Odpowiedział, że wiedzą, jakim jestem zawodnikiem, że nie mogą się zgodzić na moje odejście, że znają moją sytuację, ale muszę trenować i być cierpliwym. Tak się stało. Byłem w zespole do końca, trenowałem. Do pewnego czasu grałem, doczekałem w Maladze do ostatniego gwizdka sezonu i wróciłem do Polski.

Który sezon w klubie zagranicznym uważa pan za swój najlepszy?

- Ten w Peristeri Ateny. To był jeden z moich lepszych sezonów pod względem osiągnięć  indywidualnych, bo jako zespół odpadliśmy w play-off z Olympiakosem Pireus 1-2, nie graliśmy dalej o finał. A najwięcej czysto ludzkiej satysfakcji dała mi na pewno gra we Włoszech. Ludzie do tej pory tam mnie doceniają. Śledzą cały czas moją karierę, piszą maile bądź na Facebooku, względnie telefonują. Nazwali mnie „Profesorem” i wciąż używają tego przydomka. Bardzo przychylnie i z szacunkiem tam się o mnie wypowiadali, zawsze byli sympatyczni. Wiedzieli, że byłem kapitanem reprezentacji Polski, więc obok „El Profesore” byłem dla nich także „El Capitano”. Włoska przygoda kojarzy mi się z bardzo miłymi odczuciami. Momentami odnosiłem tam wrażenie, że jestem bardziej doceniany za granicą niż w kraju.