Łukasz Majchrzyk: Powiedz jak Twoje zdrowie? W meczu z AZS grałeś w koszulce. Miała uciskać kontuzjowany bark?
Szymon Szewczyk: Nie, założyłem ją po to, żeby nie było widać plastrów. Zapytałem sędziego i komisarza, czy nie mają nic przeciwko i dziękuję im za to, że się zgodzili na taki występ. Mam nadzieję, że liga też nie będzie mnie karać (śmiech). Wiem, że informacja o moim barku wyciekła do internetu. Dzień przed meczem zrobilismy rezonans, przez cały tydzień praktycznie nie trenowałem. Na zajęciach w piątek ten uraz się odnowił, przy zwykłym starciu z Devonem Austinem. Załamałem się trochę, bo bardzo się bałem występu. Masażyści zrobili dobrą robotę, a ja sam pilnowałem okładania ręki lodem. Od tabletek przeciwbólowych rozbolał mnie brzuch.
Ten mecz kosztował Cię dużo zdrowia? Opłaca się ryzykować?
- Kiedy po meczu wszedłem do szatni, to byłem szczęśliwy, tak jak John Coffey z "Zielonej Mili". Kiedy on kogoś wyleczył, zrobił swoją robotę, to mówił: Szefie, jestem zmęczony. Idę spać. Powiedziałem chłopakom, że dam z siebie wszystko w ataku, ale w spotkaniu ze Stelmetem to oni będą od rzucania, a ja będę zasuwał w obronie. Czuję, że wykonałem kawał dobrej roboty i jestem spełniony.
Nie rzucałeś dużo, ale trafiłeś rzut, który was poderwał. Dużo nie trzeba rzucać.
- Ważne, żeby rzucać wtedy, kiedy to najbardziej potrzebne, ale dla mnie jeszcze ważniejsza była obrona. W szczególności dwie, czy trzy sytuacje, kiedy grałem jeden na jednego z Łukaszem Koszarkiem i on mi nie rzucił. To się dla mnie liczy, bo wiedziałem, że w takich sytuacjach on bierze odpowiedzialność na siebie i chce rzucać, a ja mu pokazałem, że mimo wieku jeszcze potrafię bronić.
Czytaj całość na polsatsport.pl