Trybański: Spełniło się moje dziecięce marzenie
fot. Łukasz Capar

,

Lista aktualności

Trybański: Spełniło się moje dziecięce marzenie

- Z ławki w Polsce trafiłem do NBA. Ciężko się było ogrywać przed dwudziestotysięczną publicznością. Poza tym nie dostawałem zbyt wielu szans na granie. Teraz jestem tutaj i cieszę się, że mogę dalej grać w koszykówkę - mówi Cezary Trybański, pierwszy Polak w NBA, obecnie zawodnik Polpharmy Starogard Gdański.

,

Wojciech Kłos: Pierwszy Polak w NBA wraca do polskiej ekstraklasy i od razu w debiucie w nowej drużynie zdobywa 22 punkty i 11 zbiórek. Jak się Pan z tym czuje?

Cezary Trybański: Mecz jak każdy inny. Była przerwa, oczekiwania wobec mojej osoby były bardzo duże. Wiem, że oczy wielu ludzi były skierowane w moją stronę. Po prostu wyszedłem i robiłem swoje na parkiecie.

To był prawie debiut-marzenie. Prawie, ponieważ do pełni szczęścia zabrakło zwycięstwa Pana drużyny. Dlaczego Energa Czarni okazali się lepsi?

- No właśnie - szkoda, że ten dobry mecz nie poszedł w parze ze zwycięstwem. Myślę, że zawiodła skuteczność, zwłaszcza za trzy punkty. Do tej pory, w meczach sparingowych, nie graliśmy z taką słabą skutecznością. To zawiodło. Wystarczyły trzy-cztery celne rzuty za trzy i moglibyśmy wygrać ten mecz.

Miała na to jakiś wpływ dobra defensywa słupszczan?

- Nie trafiliśmy nawet wielu rzutów z otwartych pozycji. Wiadomo, że trener Andrej Urlep słynie z tego, że stawia na obronę. Ale to nasze pudła z czystych pozycji były problemem.

Na pewno często rozmawia Pan o swojej roli z trenerem Mindaugasem Budzinauskasem. Czego się po Panu spodziewa, czego oczekuje?

- Trener traktuje wszystkich równo. Nie ma czegoś takiego, że mamy lidera - osobę, która ma zdobywać punkty. Wydaje mi się, że trener stawia na zawodnika, któremu wychodzi w danym meczu. Każdy ma wnieść swoją cegiełkę do sukcesu.

Od razu po podpisaniu kontraktu w Polpharmie postawił Pan na relacje z kibicami. Mam na myśli fanpage na Facebooku, gdzie dzieli się Pan różnymi ciekawostkami. Skąd wziął się ten pomysł?

- Sam byłem kiedyś w roli kibica. Kiedy zaczynałem grać w koszykówkę interesowałem się tym, jak grała drużyna z Pruszkowa - Krzysiu Dryja, Tomek Suski i wielu innych zawodników. Zawsze interesowało mnie co oni robią poza tym, że grają w koszykówkę. Wcześniej nie było takich możliwości, jakie są teraz. Stwierdziłem, że nawiązanie kontaktu z kibicami będzie fajne. Otworzyłem stronę, ludzie zaczęli pisać, zadawać pytania, nawet jak jeszcze byłem w Stanach. To mi się spodobało, chcę to kontynuować.

Widać, że jest Pan w to bardzo zaangażowany. To kibicom musi się podobać.

- Jest zainteresowanie, strona „kręci się” w jakiś sposób. Cieszę się, że ludziom się to podoba. Może nie powiem, że będę się starał poświęcać temu więcej czasu, bo jednak muszę się koncentrować na treningach i meczach, ale w wolnych chwilach zawsze tam zaglądam. Nawet po meczach, kiedy siedzę już w autokarze, mogę włączyć telefon i odpisać. Wielu kibiców poświęca swoje życie prywatne, czas wolny. W ostatnią niedzielę pojechali za nami do Słupska i nas dopingowali. To jest motywujące. Czasami były już chwile zwątpienia, zmęczenie dało znać o sobie, ale kiedy skandują twoje imię, nazwisko, wspierają drużynę, to jeszcze ostatnie pokłady energii próbujesz z siebie wydobyć.

Grał Pan w NBA w drużynach Memphis Grizzlies, Phoenix Suns, New York Knicks. Był Pan w składach Chicago Bulls i Toronto Raptors. Gdzie czuł się Pan najlepiej?

- Najlepiej czułem się w Phoenix, bo tam najlepiej zostałem przyjęty przez kolegów z drużyny. Wiedzieli, że jestem Europejczykiem, że jestem poza domem i nie jest mi łatwo. Bardzo dużo mi pomagali, wspierali mnie. Poza treningami spędzałem dużo czasu z zawodnikami. Poznałem tam fajnych ludzi, także Polaków, do dzisiaj mamy kontakt. Tam chyba się czułem najlepiej.

Utrzymuje Pan jeszcze kontakty z zawodnikami, z którymi grał Pan w NBA?

- Powiem tak: kiedy grasz w NBA, to masz wielu przyjaciół i wszyscy starają się z tobą utrzymywać kontakt. Wiem, że to potrafi być uciążliwe, dlatego nie staram się jakoś na siłę dzwonić. Mam jednak kontakt z paroma chłopakami. Gdy grałem jeszcze w D-League, a graliśmy często w tych samych halach co oni, to po meczach się widywaliśmy. Wychodziliśmy na jakąś kolację, porozmawialiśmy, powspominaliśmy. To było miłe.

Po przygodzie z NBA Pana kariera przeniosła się do Europy i miał Pan okazję zwiedzić kilka krajów. Pożegnanie z najlepszą ligą świata chyba nie było jednak łatwe. Jak sobie Pan z tym poradził?

- Nie ukrywajmy - w Polsce w ogóle nie grałem, byłem zawodnikiem rezerwowym. Nie pojechałem grać w NBA, pojechałem szukać klubu w Europie. Tak się ułożyło, dostałem szansę. Starałem się ją wykorzystać, zrobiłem wszystko to, co mogłem, ciężko trenowałem. Największym problemem było to, że nie byłem ograny. Z ławki w Polsce trafiłem do NBA. Ciężko się było ogrywać przed dwudziestotysięczną publicznością. Poza tym nie dostawałem zbyt wielu szans na granie. To też był duży problem. Teraz jestem tutaj i cieszę się, że mogę dalej grać w koszykówkę. Szczerze mówiąc wolę spaść z NBA do niższej ligi, niż z najniższej ligi zrezygnować z grania. Prawdopodobnie tak moja kariera by wyglądała. W Pruszkowie, zaraz jak wyjechałem, zaczęły się problemy finansowe, drużyna się rozpadła. Nie wiem, gdzie bym wylądował, jak długo bym pograł. Podejrzewam, że już bym nie grał. Cieszę się, że tam byłem, spełniło się moje dziecięce marzenie. Zobaczyłem tę ligę od środka, wiem jak to wygląda, poznałem wielu ciekawych ludzi i zwiedziłem różne miejsca.

Zaraz po tym, gdy podpisał Pan kontrakt z Polpharmą stało się jasne, że będzie Pan najbardziej rozpoznawalną postacią tego zespołu.

- Nie patrzę tak na to. Koszykówka jest moją pasją, moim hobby, lubię to robić. Wiele osób zagląda mi do kieszeni i patrzy ile zarobiłem. Twierdzi, że powinienem zrezygnować z koszykówki, zająć się czymś innym. Nie potrafię, to jest całe moje życie. Chcę to robić. Nadarzyła się okazja na powrót do polskiej ligi. Próbowałem już wcześniej, nie udawało się. W tym roku w końcu wyszło. Chociaż szczerze powiem, że gdy ustaliliśmy warunki kontraktu, to nagle pojawiła się ta wiadomość, że nie będzie budżetu. Pomyślałem wtedy, że znowu się nie uda. Do końca nie wierzyłem, że zagram. Kiedy przyjechałem na obóz i zaczęliśmy trenować, to nadal nie wierzyłem. Dopiero gdy na meczu był gwizdek, piłka poszła w górę, chłopacy zaczęli grać, a później trener zawołał mnie i wyszedłem na boisko, to zrozumiałem - ok, stało się, będę grał w Polsce.

11 lat minęło od Pana ostatniego meczu w polskiej ekstraklasie. Dużo się zmieniło?

- Ciężko mi powiedzieć. Pozmieniali się trenerzy, zawodnicy. Wielu z moich kolegów już nie gra lub występuje w niższych ligach, ale dalej występują i czerpią z tego przyjemność, co jest fajne. Wiele razy padały pytania, aby porównać tę ligę do litewskiej. Ciężko to ocenić. I w tej, i w tej lidze byli zawodnicy, którzy starali się powstrzymać mnie przed zbiórkami i zdobywaniem punktów. To wszędzie polega na tym samym.

Najbliższym przeciwnikiem Polpharmy będzie Rosa Radom. Co już teraz mógłby Pan powiedzieć o tym przeciwniku?

- Mieliśmy z nimi spotkanie przed sezonem. Nie wiemy jednak na jakim etapie przygotowań wtedy byli. Trudno powiedzieć w jakiej są formie i jak się pokażą. Ciekawe jednak jest to, że przyjeżdżają do nas. Kibice dali już mi znać, że zrobią wszystko, żeby ta gra nie była taka łatwa dla nich. My będziemy się starać robić swoją pracę na boisku. Już nie mogę się doczekać, kiedy zagramy pierwszy mecz przed naszą publicznością. Pewnie wszyscy tutaj już są zniecierpliwieni brakiem koszykówki.

To nie jest żadna tajemnica, że na co dzień mieszka Pan w Phoenix. Czy powrót do polskiej ligi oznacza też powrót do kraju na stałe?

- Jeszcze nie podjąłem decyzji, że zostanę w Phoenix na stałe. Po prostu tam kupiłem sobie dom i mam lepsze warunki do przygotowania się po sezonie. Gdy kończy się sezon, to jadę do Warszawy odwiedzić rodziców i później uciekam do Phoenix, gdzie mam dobre warunki, aby się przygotowywać. Spędzam dużo czasu na hali, siłowni i czekam na oferty z klubów. Gdy się taka pojawia, to staram się już przyjechać przygotowanym na obóz. W ostatnich latach było tak, że przyjeżdżałem na pięć dni przed sezonem, więc musiałem już być w dobrej formie. Z żoną nie podjęliśmy żadnej decyzji. Tak jest nam po prostu łatwiej. Jak już przestanę grać, to podejmiemy jakąś decyzję.