Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz. 2
fot. Jan Rozmarynowski

,

Lista aktualności

Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz. 2

Zapraszamy do przeczytania drugiej części historii poświęconej Mieczysławowi Łopatce, w której trzykrotny medalista mistrzostw Europy, czterokrotny olimpijczyk, król strzelców mistrzostw Świata opowiada o swojej karierze i złotym okresie reprezentacji.

,

Zobacz też: Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz. 1 | Z kart historii: Mieczysław Młynarski

[Na zdjęciu: Mieczysław Łopatka na lotnisku Okęcie w Warszawie po powrocie ekipy z igrzysk olimpijskich w Meksyku]

Ruscy byli do ogrania

Przed mistrzostwami Europy we Wrocławiu w oficjalnym programie turnieju tak przedstawiano Mieczysława Łopatkę (196 cm, waga 96 kg, 35 występów w reprezentacji - 309 punktów): „Jest jednym z najlepszych w Polsce środkowych. Dzięki znacznej szybkości potrafi uczestniczyć w szybkim ataku. Nie ma równego sobie w walce pod tablicą, dynamiczny, sprawny. Równie groźny pod koszem, jak i w półdystansie. Do braków trzeba zaliczyć niewystarczającą jeszcze umiejętność operowania «hakiem» i stosunkowo słabą - co wynika z braku obycia w spotkaniach międzynarodowych - koncentracją psychiczną”.

Turniej nie uwidocznił tych braków, a obycie okazało się wystarczające. Zespół doskonale przygotowany do turnieju przez trenera Witolda Zagórskiego rozpoczął od zwycięstwa 79:76 z Hiszpanią i porażki 54:64 ze Związkiem Radzieckim, ale potem wygrywał mecz na meczem. Zwycięstwem 93:62 nad NRD zapewnił sobie miejsce w czwórce, równoznaczne z awansem na igrzyska w Tokio. W półfinale pokonał 83:72 wicemistrza świata Jugosławię, ze słynnym Radivojem Koracem, „Złotą Rączką”.

Gra Polaków była oparta na wysokich Łopatce, Bohdanie Likszo i Januszu Wichowskim. Oni z reguły kończyli akcje. Na obwodzie udanie wspierali ich Jerzy Piskun, Andrzej Pstrokoński, w meczu z Jugosławią Koraca ograniczył i swoje punkty dorzucił Stanisław Olejniczak. Całością poczynań na boisku rozsądnie kierowali Zbigniew Dregier, Kazimierz Frelkiewicz i Marek Sitkowski.

- Srebrny medal we Wrocławiu, gdzie mieszkam już ponad 50 lat, to dla mnie największy sukces, najbardziej pamiętne wydarzenie w karierze - ocenia Łopatka. - Z perspektywy czasu inaczej na to patrzę, ale za każdym razem, kiedy przejeżdżam obok Hali Ludowej czy jestem tam, wracam wspomnieniami do tych chwil, tak bardzo dla nas szczęśliwych. Bo przecież nikt nie wierzył, że zdobędziemy medal. To się stawało z meczu na mecz. Rosła atmosfera. Widać było po nas, jak byliśmy zdeterminowani. Gdy zaczęliśmy wygrywać kolejne spotkania, ta wiara zaczęła wchodzić w nas coraz głębiej. Zatrzymała się na półfinale. Po zwycięstwie nad Jugosławią jakoś uszło z nas powietrze, wydawało się, że to jest szczyt naszych możliwości. Nie wiadomo, co by było, gdybyśmy nadal wierzyli, znaleźli motywację. Ruscy w tym momencie też byli do ogrania.

Podpatrywanie Amerykanów

Potem był turniej olimpijski w Tokio.
- Każdy sportowiec marzy o tym, żeby pojechać na igrzyska. To impreza ponad wszystko, rozgrywana w cyklu czteroletnim. Gra się nie tylko o wynik. Spotyka się wspaniałych ludzi z różnych krajów i różnych dyscyplin. Na czas igrzysk tworzy się jakiś nowy świat. Doskonale pamiętam swoje pierwsze igrzyska, gdzie pojechałem po naukę, a szczególnie reprezentację Stanów Zjednoczonych. W tamtej drużynie grały wielkie sławy: Oscar Robertson, Walter Bellamy - taki wysoki center, Jerry Lucas, Jerry West, którzy potem występowali w NBA. Podpatrywaliśmy, jak grają. Staraliśmy się jak najwięcej wyciągnąć z tych obserwacji. Wtedy jeszcze nie było w ogóle kontaktów ze Stanami i koszykówką amerykańską. Uczestnicząc w kolejnych mistrzostwach Europy i olimpiadach, weszliśmy, można powiedzieć, do światowej czołówki. Utrzymać się na takim poziomie nie jest łatwo, ale nam się udało. Po Wrocławiu mówiono, że zdobyliśmy medal, bo graliśmy u siebie. Potem jednak udowodniliśmy swoją wartość dalszymi sukcesami.

Siedem lat przed Latą

Takim był zdecydowanie udział w mistrzostwach świata w Montevideo w 1967 roku, jedyny w historii naszej męskiej koszykówki, i wywalczone tam piąte miejsce - za Związkiem Radzieckim, Jugosławią, Brazylią i USA. Polacy rozgrywali kolejne mecze od 28 maja do 10 czerwca. Najpierw w grupie C w Salto - z Portoryko 76:64 (jedną z gwiazd zespołu rywali był Raymond Dalmau, ojciec Christiana, znanego z występów w Prokomie Treflu Sopot), Brazylią 67:83, Paragwajem 101:69.
- W twardym meczu z Paragwajem doszło do takiej rzezi - wspomina Łopatka - że Janusz Wichowski miał rozciętą głowę, ja łuk brwiowy, ale wytrzymaliśmy do samego końca, bo wiedzieliśmy że zwycięstwo daje nam awans do turnieju głównego.

W fazie finałowej w Montevideo jeszcze sześć spotkań: z ZSRR (w mistrzowskiej drużynie grał m.in. nieżyjący już Giennadij Czeczuro, ojciec Vadima - znanego u nas zawodnika i trenera) 61:86, Jugosławią 78:82, Brazylią 85:90, Argentyną 65:58, USA 61:91 i Urugwajem 72:62.

Mieczysław Łopatka (ojciec Mirosława, również reprezentanta Polski, trzykrotnego mistrza kraju ze Śląskiem) zrobił to, co Grzegorz Lato powtórzył siedem lat później na mundialu w RFN: został królem strzelców turnieju o mistrzostwo świata. W dziewięciu spotkaniach zdobył 177 punktów, a o pierwszym miejscu przesądził ostatni mecz z Urugwajem, w którym zdobył 32 punkty. Jak Lato w Niemczech Andrzeja Szarmacha, wyprzedził w tej klasyfikacji kolegę z drużyny Bohdana Likszę (174), który w meczu z Paragwajem ustanowił z kolei indywidualny rekord turnieju - 34 pkt. Słynny Korac był tym razem ósmy (131). Łopatka został też wybrany do najlepszej piątki turnieju - obok Koraca i Ivo Daneu z Jugosławii, Modestasa Paulauskasa ze Związku Radzieckiego i Brazylijczyka Luisa Claudio Menona.

- Byliśmy już wtedy po medalowych mistrzostwach Europy we Wrocławiu i Moskwie, a przed Helsinkami, gdzie też znalazłem się w pierwszej piątce imprezy. Zespół zaczynał się zmieniać, odmładzać, dochodzili nowi zawodnicy. Skorzystałem wtedy na tym, bo ci młodzi mi zawierzyli - ocenia. - Miałem 28 lat. To najlepszy wiek dla koszykarza.

W ostatniej sekundzie

Sezon 1968, w którym drużyna trzeci raz z rzędu pojechała na igrzyska do Meksyku też był dla Łopatki bardzo dobry. W kronikach pozostał zwłaszcza zwycięski mecz z Bułgarią o wejście do czołowej ósemki olimpijskiego turnieju. Wcześniej Polacy nie przeszli przez turniej kwalifikacyjny w Sofii. W dramatycznych i pełnych dziwnych decyzji arbitrów okolicznościach przegrali z gospodarzami decydujący mecz 69:70.

- Bułgarzy ewidentnie nas oszukali - wspomina Łopatka. Z tego powodu nie chcieliśmy nawet wyjść na uroczystość zakończenia turnieju. Na igrzyska jednak pojechaliśmy, bo PKOl dał nam szansę i wysłał na przedolimpijski turniej do Monterrey, gdzie wywalczyliśmy awans tuż przed samą olimpiadą. I teraz gramy w Meksyku z Bułgarami o awans do ósemki. Ostatnie sekundy meczu, jest remis 67:67. Dostaję piłkę z boku w odległości pięciu, sześciu metrów od tablicy, rzucam w kierunku kosza, wpada, dwa punkty dla nas i jesteśmy w ósemce.

Koledzy znieśli go do szatni na ramionach. Ostatecznie drużyna zajęła 6. miejsce, powtarzając wynik z Tokio, a Łopatka był najlepszym strzelcem ekipy i czwartym turnieju (173 pkt).

Spóźniony paszport

Po Montevideo i Meksyku zaczęły się pojawiać oferty z klubów zagranicznych. Czołowy polski koszykarz miał grać w Standardzie Liege w jednej drużynie z Koracem. Niby otrzymał zgodę na ośmiomiesięczny kontrakt, ale wyjazd nie doszedł do skutku, bo komuś zależało, żeby nie wydano paszportu na czas. Wszystko było ustalone. Do 31 sierpnia miał się pojawić w Belgii. Bilet był zarezerwowany, miejsce w samolocie czekało, ale dokument dostał o jeden dzień za późno. Kontrakt odfrunął. O pieniądzach, jakie mu oferowano mógł tylko pomarzyć. Za tamtą miesięczną pensję w Belgii można było wtedy w Polsce kupić dom. W odruchu rozgoryczenia i żalu zrezygnował z gry w reprezentacji. Drużyna bez niego już nie zdobywała medali w kolejnych mistrzostwach Europy.

- W klubie też już grałem zniechęcony. Miałem żal. Cóż z tego, że byłem najlepszy, ale w takim systemie, że nigdzie nie mogłem się ruszyć. Jedynym wyjściem było zostać zagranicą, przy okazji jakiegoś sportowego wyjazdu, a tego nie chciałem.

Do reprezentacji wrócił przed igrzyskami w Monachium w 1972 roku.
- Chęć wystartowania w turnieju olimpijskim wciąż we mnie tkwiła. Zmobilizował mnie trener Zagórski, z którym rozmawiałem tuż po sezonie, w którym zajęliśmy ze Śląskiem prowadzonym przez Jurka Świątka drugie miejsce w lidze. Mówił: „chcę, żebyś grał w reprezentacji”. Zdecydowałem się, ale jeszcze w trakcie pierwszego wiosennego obozu, po trzech dniach biegania po górach i ciężkich treningów, byłem już spakowany, chciałem zrezygnować. Ze zmęczenia nie mogłem się ruszyć, na schody wchodziłem tyłem. Ale mówię sobie: „facet, przyrzekłeś trenerowi, Witkowi Zagórskiemu, że zagrasz, i co?”. Rozpakowałem się i zostałem.

Francja i złoty Śląsk

Po igrzyskach olimpijskich, swoich czwartych z kolei, gdzie drużyna zajęła 10. miejsce, znów starał się o wyjazd za granicę i znów nie dostawał zgody. Oświadczył więc, że kończy karierę i wtedy furtka wreszcie się otworzyła. Był już październik, składy drużyn skompletowane. Trafił do małej francuskiej miejscowości Montbrison. Zaczynał w trzeciej lidze.

- Potem weszliśmy do drugiej, a ja przestawiłem się na szkolenie. Byłem trenerem pierwszego zespołu, a oprócz tego trenowałem młodzież. W ten sposób swobodnie przeszedłem do etapu trenera. Oczywiście zapraszałem Śląsk na doroczny turniej wielkanocny. Oni przyjeżdżali i widzieli, jakie mam osiągnięcia, jaka jest atmosfera, jak to wszystko działa. Gdy w 1976 roku wróciłem do Wrocławia, od razu zaproponowali mi funkcję trenera.

Jego dorobek jako szkoleniowca Śląska mówi sam za siebie: osiem złotych medali (1977, 1979-81, 1991-94), jeden srebrny (1979) i jeden brązowy (1982) w dziesięć sezonów. Rozdziela je przerwa w latach 80., gdy pracował za granicą, m.in. w Standardzie Liege, gdzie wcześniej nie było mu dane być zawodnikiem. Tytuły Łopatki z trenerskiej ławki, tak jak te z boiska, są dziś trudnym wyzwaniem dla współczesnych.

Przyjaciel i kompan

Jak wspomina Mieczysława Łopatkę Witold Zagórski, współtwórca i świadek jego sukcesów w reprezentacji?
- Tyle dobrego już o nim powiedziano, że mogę to tylko powtórzyć - mówi legendarny trener. - Na tamte czasy był zawodnikiem wyjątkowym. Nie był za wysoki, jak na pozycję podkoszową, ale świetnie dawał sobie radę i w ataku, i w obronie. Na igrzyskach w Rzymie był najmłodszy w drużynie, zastępując Władysława Pawlaka, ale potem jeszcze trzykrotnie był olimpijczykiem. W sportach zespołowych to coś wielkiego. Mietek, oprócz tego, że był dobrym graczem, był przede wszystkim kolegą. Cieszył się autorytetem nie tylko dlatego, że trafiał do kosza. Miał posłuch wśród kolegów, chociaż w drużynie były różne charaktery. Był po prostu sympatycznym człowiekiem: kolegą, przyjacielem i kompanem.